Matematyka jest tamowaniem nieskończoności i sytuowaniem się na jej drodze.
Jest niewyczerpanym źródłem natchnień.

Kamienicę, w której mieszkał, odnalazłem z trudem. Stała w szpalerze podobnych budynków, docieplonych przed zimą nastroszonymi kłębkami gołębi; podbite pierzem fasady ciągnęły się aż do Rynku i uchodziły pod Wawel.


* * *

Po drodze, idąc ulicą Kopernika, byłem odurzony powietrzem. Patrzyłem w migdałowe oczy jesieni: liście klonów skręcały się w pierścienie, na ozdobnych dachówkach kościołów i szpitali zalegały kopce złota, na nich leżała mgła, zaś ponad mgłą, po niebie, maszerowały granatowe niże, przed którymi stary Kraków bronił się, wylewając przez okna gęstą jak miód elektryczność

(str.2/3)


* * *

Jestem uzależniony od kawy. Od kiedy związałem się z uniwersytetem, staram się przynajmniej w połowie czynić zadość definicji Erdösa - tej która głosi, że matematyk jest maszyną, która przerabia kawę na twierdzenia

(str.4/5)


* * *

... prawdziwi mistrzowie mylą się w najprostszych rachunkach, ale w morderczych obliczeniach - nigdy. 


* * *

Otóż W. systematycznie wpadał w stan całkowitej niemożności niezachwycania się życiem. Oczywiście taki stan przytrafia się najłatwiej osobom, których życie tożsame jest z pewnym procesem na brzegu wnętrza i zewnętrza, na granicy prawej strony i podszewki, a nie ma wiele wspólnego z wyścigiem lub polowaniem, dywersyfikacją portfela, dążeniem do. . . , inwestowaniem w. . . , odcinaniem kuponów, itp. Innymi słowy W. potrafił wejść do tej samej rzeki dwukrotnie

(str.7)


* * *

Każdy, kto przeżył radość tworzenia - jak ten, kto dysponując skąpymi środkami, wybudował dom, lub ten, kto wstał od biurka z nowym rękopisem, a choćby nawet i ten, któremu nocą wzeszła rzeżucha na bibule - zna doskonale tę gwałtowną powódź dumy i niedowierzania, przelewającą się gdzieś pomiędzy żołądkiem a klatką piersiową. I gdy zdarzało się, że ażurowa kombinacja prostych i łuków rozwiązywała złożony problem konstrukcyjny, W. poddawał się obezwładniającemu nurtowi. Ulegał… na ułamek sekundy. Potem, w kolejnej chwili - i tu tkwi tajemnica i największa trudność tej sztuki - odsuwał od siebie wszystkie myśli dotyczące odkrycia. Jak dokładnie się to odbywało - nie wiadomo. W każdym razie W. zamykał grodzie swych myśli i szedł na przechadzkę. Albo parzył kawę. Albo czytał wiersze. Albo sprzątał - zdmuchiwał kurz z książek i zmywał naczynia. I znów czytał, spał, posilał się , dzwonił i odbierał telefony, szedł do pracy, prowadził wykład, spóźniał się na dyżur, odpowiadał na pytania studentów. . . a wszystko wokół - siłą gwałtownie odsuniętej od siebie radości - wydawało mu się piękne, uwodzicielskie , z a c h w y c a j ą c e. Świat organizował się wokół niego w łagodnych strukturach, a W. z wielkiego oddalenia przyglądał się światu. - Oto rozdarcie w szczelnej kurtynie niewiedzy. - mówił do siebie, powoli szykując się do skoku w rwący nurt. Dla pewności zamykał oczy i szeptał: -Być może to jest coś, czego nigdy nie zdołam w pełni pojąć, nawet gdybym to badał całe życie. I już. Powódź oszołomienia zalewała W. po raz wtóry

(str.7/8)


* * *

... umysł ścisły w swej istocie zwartej i sztywnej od pojęć niewyraźnie określonych stroni jak islam od demokracji. Jakże objąć kulturę, skoro jej sztywno objąć się nie da? Wiedzcie, że Matematyk Współczesny z dumą wyznaje zasadę: jeśli coś nie poddaje się precyzyjnej definicji, to najpewniej nie istnieje. Słowo "najpewniej" otwiera malutką furtkę, lecz Matematyk korzysta z niej tylko w ostateczności

(str.9)


* * *

Było, niestety, tak, jakby ktoś siadł za fortepianem i nie zagrał ani jednego dźwięku. Napięcie, owszem, piękne, ale marnotrawstwo - nie do zniesienia.


* * *

Chodził starymi ścieżkami, poruszany pamięcią mięśni...

(str.12)


* * *
>

... było coś innego w sposobie, w jaki teraz patrzył. Jego spojrzenie nie ślizgało się już lekko po powierzchni. Miało swoją wagę: dotykało i rzeczy na zawsze traciły swą niewinność

(str.15)


* * *

To było ciekawsze i zabawniejsze niż dawniej: trafnie nazywać trajektorię poruszającej się łyżeczki podanej z rąk do rąk, wyprzedzać o krok przyczynowo-skutkowy ciąg zdarzeń, widzieć praktyczny efekt praw fizyki: stygnięcie cieczy, rozpad  struktury krystalicznej cukru - z obiektywnym chłodem przyjąć cały ten fantastyczny wybuch faktów - i jednocześnie ujrzeć to w jednym błysku przymrużyć oczy i dać się zaskoczyć, z a d r ż e ć na myśl o tym, że kolejny słój odłożył się wokół rdzenia rzeczywistości

(str.15)


* * *

Ileż sprzyjających okoliczności złożyło się na to, by jeden człowiek, nic nie znaczący wśród milionów innych, rozpoznał w sobie drugą, dotąd głęboko skrytą naturę! Weszły w romans: oschłość z wrażliwością na szczegół, pedanteria z zamiłowaniem do spacerów, sztuczne konstrukcje z naturalną intuicją, wybiórcza wiedza z naiwną wiarą, samotność z magnetyzmem sztuki, i w końcu wolność, ukończona praca, kawiarnie i absurd dyndającego akwarium nad tym wszystkim.

Och, nie musiał już uciekać się do dawnych sposobów, by doznać wzruszeń! Wystarczało się rozejrzeć. W. pławił się w rozkosznym chaosie miasta, porywany przez te głębie i wiry, którym się do tej pory tylko przyglądał przez niewielkie uzbrojone oko w pancerzu racjonalności

(str.15/16)


* * *

Obiektywność nie istniała, gdyż  teorie wznosili ludzie - z natury rzeczy ułomni w swej mocy postrzegania.   Pewna wiedza nie istniała, gdyż  ci sami ludzie potrafili to obiektywnie udowodnić

(str.16)


* * *

Jakże głęboko wżarł się weń Londyn! Ruch na ziemi i w niebie, nagłe, ciepłe deszcze, leniwe kłęby mgły nad Tamizą - już wplotły się w jego dni; herbata z imbirem - five o'clock, miętówki - after eight; kino - wyłącznie w oryginale. Lecz w Polsce Święta, choinka, dom rodziców pod lasem, wypukłe, sine grzbiety pól porośnięte sierścią traw, błotne dymienice kretowisk - i brzezina, szorstka brzezina, staropolska brzezina - tam herbata, Renoir, Tower, tu brzezina odwieczna, polska - five o'clock, ale przeciw temu brzezina, brzozy, brzózki, kilometry pól, ludzie zwyczajni, swoi, szarzy, kochani, bliscy; rodzice, Święta, spokój, rosół z makaronem, głośny zegar w pustej sypialni, Bóg Ojciec u Franciszkanów

(str.23)


* * *

Natychmiast dostrzegł rozpaczliwość swojego położenia. Przecież on - tylekroć Odsuwający - nie mógł już dosięgnąć nieodsuwalnej przecież Rzeczywistości, tylekroć Zamrażający, wykreował w duszy pustynię czarnego lodu, tylekroć Opóźniający, nie nadążał łapać wyślizgujących się myśli, które odrywały się jak iskry od ogniska i znikały w chmurnym bełcie - niedosiężnym, a przecież otulającym szczelnie jego tak dotąd jasny umysł. Musiał zatem sam wpaść w potrzask, który szykował Chwili - o nieszczęsne carpe diem, które stosował tak dosłownie! Gdyż jak się Chwyta, trzeba też umieć Wypuścić- chwila raz złapana, a nie puszczona, czyli n i e   p r z e ż y t a, gromadzi się i zalega, uniemożliwiając skupienie uwagi na tym, co teraźniejsze. I właśnie w tym tkwił największy problem. Ponieważ  W. tym razem nie dawał za wygraną, jego zgryzota wypełzła na ciało i przykuła go do łóżka

(str.24)


* * *

Czemu trudzić się, jeśli obrazy świata dawane przez naukę starzeją się tak szybko? Za kilka lat odkrycia W. staną się - w najlepszym razie - klasyką skromnego odłamu geometrii, zaledwie jakąś nędzną "poddyscypliną fragmentu" tej sztuki. A po dziesięcioleciu - pyłem w atmosferze Nowej Matematyki, utrudniającym Nowym Matematykom dostrzeganie Nowych Horyzontów. Do tego - nieunikniona anonimowość twórcy, jego skrybia skromność, zgoda na pogrzeb za życia! I wielka pustka wokół, albowiem nawet uczony kolega uniwersytecki nie rozumie prawd, które głosi poddyscyplina fragmentu innego uczonego kolegi. Prawd gorzkich, gdyż… falsyfikowalnych i w końcu zawsze.. . falsyfikowanych

(str.25)


* * *

Są chwile, kiedy ma się wrażenie, że wszystko wolno. Można iść naprzód lub cofnąć się - to nie ma znaczenia. Ale są też chwile, kiedy wachlarz możliwości składa się i wskazuje jedną drogę; nie wolno przegapić takiego momentu, gdyż nie da się do niego wrócić. Ten drugi rodzaj upływu czasu jest w pełni zrozumiały, gdyż zamyka w sobie dobrze nam znaną nieuchronność następstwa chwil. Ale pierwszy stan - kiedy

"wszystko wolno" - to tylko złudzenie! Czy wybór nie pociąga za sobą odrzucenia pozostałych możliwości? Czy decyzja nie zamyka wszystkich drzwi, które do niej nie prowadzą? Owszem, można zawrócić, ale ktokolwiek uczyni krok wstecz... czyni k r o k  w s t e c z właśnie! - nie wraca nie zmieniony w to samo miejsce, ale zaledwie ucieka od skutków rozpętanej wichury. Jest w tym coś obłąkanego by zawracać, anulować, upodabniać swe życie do migotania jedwabnej tkaniny. Ale fakt, że wybór ogranicza się zaledwie do tak lub nie-tak jest zatrważający! Władza tertium non datur nie podlega negocjacjom. Nawet bierność jest wyborem, w pełni zobowiązującym. Gra więc toczy się o to, by nie poddać się. . . nie przeoczyć momentu. . . nie przespać. . . nie przegapić. . .

(str.25/26)


* * *

Cóż jednak możemy wiedzieć z wysokości naszych doświadczeń!

(str.27)


* * *

…zapalniczki w kieszeniach definiowały człowieka pierwszolistopadowego, niezależnego, wyniosłego i skoncentrowanego. O! trzcino myśląca, która niesiesz płynny ogień! Bo nic tak nie równoważy stresu nie-codzienności (konieczności święta, metafizycznego chuchu) jak posłannictwo. Nieść zapalniczkę to nie patrzeć w twarz wieczności. Któż chciałby pamiętać, że ile czasu minęło po dzień wczorajszy, to już przepadło; a że i ten dzień, który właśnie spędzamy, również dzielimy ze śmiercią. Któż chciałby marnować czas, który nam pozostał! W. dostrzegł jak koc z deszczowej włókniny przedarł się i z nieba wytrysnęło światło, by natychmiast zgasnąć. Na ziemi powstał jednak ruch, wyroiły się świetliste punkciki i ogarnęły pożarem cmentarz. W zapadającej przedburzowej ciemności, pośród grobowców i krzyży leżały gwiezdne galaktyki, oriony i znaki zodiaku zrobione z ognia, zapalonego tym, którzy odeszli

(str.39/40)


* * *

Przekonał się, że jest on jedną z tych osobowości, która najcelniej poznaje rzeczy przez - wybaczcie metaforę hydrodynamiczną - n a s i ą k a n i e. Weźmy dla ilustracji oschły, pośpieszny kurs, na którym opiera się współczesna edukacja uniwersytecka. W. przystosowywał się doń przez lata - wpierw jako student, potem jako nauczyciel, ale jego właściwa natura prowadziła z tym systemem ciągłą walkę, stosując Zamrażanie i Odsuwanie, szykując luki w czasie, potrzebne na nasiąknięcie nową treścią. Czyż nie jest prawdą, że nawet najtrudniejszy wykład, przeczytany z natężeniem i odłożony - odparowany- prostuje się i rozjaśnia? Czy nie na tym polega radość studiowania, albo pompatyczniej: nasiąkania mądrością? Czy tajemnica nie staje się mniej tajemnicza, gdy nadgryzie ją ząb czasu? Czy to nie czas goi rany tkanki mózgowej, która rozdziera stare struktury, aby pomieścić nowe treści?

(str.41)


* * *

Im dłużej pozostajemy w samotności i w rozciągłej ciszy, tym ostrzej i wyraziściej rysują się drobiazgi

(str.43)


* * *

Czy nie przyszło ci jednak do głowy, że nie musisz wszystkiego rozumieć? Wyjaśnianie jest obłędem tej epoki. Ojcowie dzieciom, żony mężom, mówcy słuchaczom, specjaliści laikom, koledzy kolegom, lekarze pacjentom - wyjaśniają

- znasz to? A dusza chce, czego chce, ma własną przyrodzoną wiedzę

(str.44)


* * *

... wcale nie gonił za pięknem czy wartościami. Powiedział jej to. Chciał zaledwie poznać swoje motywy i możliwości. Przyjrzeć się sobie, z daleka, nie przez pryzmat kariery. Nauka nie jest już na miarę człowieka, sięga swoimi mackami poza znaną naturę, stawiając go w obliczu nieludzkich dylematów moralnych, nie mówiąc już o tym, że musi on na co dzień akceptować niemal sakralny charakter jej absurdów: branie hipotez za wyznacznik prawdy, podtrzymywanie mitu o obiektywności badań, podczas gdy trwa morderczy wyścig naukowców o finansowanie - gonitwa, w której nie bierze się jeńców, istny bieg po życie w Pampelunie etcetera, etcetera

(str.47)


* * *

... rzadko które zjawisko dorastało dlań do rangi kłopotu. Z pewnością nie finanse - miał ważniejsze sprawy na głowie. Ktoś kiedyś pisał - chyba Bellow - że kiedy zmyjemy z oczu wewnętrzną błonę i wzniesiemy się na wyższy poziom świadomości, potrzeba nam będzie mniej pieniędzy

(str.47)


* * *

Przyroda, nawet ta miejska, przezroczysta dla oczu ludzi miasta, szykowała się z wielką powagą do skwierczących, czarnych mrozów, do śnieżyc stulecia. Jak można było przypuszczać, nic takiego nie nastąpiło, ale ten, kto chce wiedzieć, wie dobrze, że muskuły natury - wielkie łapska prastarych mechaników niebieskich - zawsze naprężają się ponad miarę, jakby poddawane sezonowym przeglądom Gwarancyjnym

(str.49)


* * *

Niewyobrażalne też trzeba jakoś pomyśleć!

(str.53)


* * *

Pod stołem, nieporuszony hałasem, drzemał kudłaty pies, który wyglądał na senny owoc wełnianej wykładziny, z której wypączkował w sposób naturalny

(str.54)


* * *

Pojąłem, że jest wielka różnica między swoim wyobrażeniem o sobie, w którym nasza istota jest przedłużona poza teraźniejszość i święci już przyszłe triumfy, a stanem faktycznym. Otóż  j a  w i e m, co mi w głowie piszczy i j u ż  j e s t e m tym kimś doskonałym, do którego w obiektywnym reflektorze zaledwie zdążam. Jestem swoim celem i omijam faktycznego teraźniejszego trupa, po którym w przyszłości, gdy rzeczywistość powoli przetworzy się w świat ideału, przejdę do celu. Ale tak jak człowiekowi małodusznemu do głowy nie przyjdzie hojność, tak i ja mogę nigdy nie dostąpić  wyższego wtajemniczenia - ta myśl doprowadzała mnie do agonii. Moje dzieła były skromne, moje sukcesy - analityczne, mój warsztat - ubogi i skoncentrowany na problemach niskiej rangi. Byłem klasyfikatorem pospolitym, rozdartym w kierunku wielkości, ale - być może - zbyt krótkim, aby doskoczyć do rąbka szaty, w jakiej paraduje wiedza objawiona. Ale może tak miało pozostać? Może powinienem t o i w  t y m siebie pokochać?

(str.61/62)


* * *

... przeciwstawmy się schematycznej obiektywności. Esencja indywidualna, o ile przenika postawę obiektywną, w sposób doniosły ją wzbogaca

(str.63/64)


* * *

Więc i my: bądźmy twórczy, bądźmy bajkowi! - Mamy prawo do indywidualnej ekspresji, do obojętności, do nietolerancji wobec nadmiernej tolerancji, do miłości własnej, ba! Do prywatnej jednostki czasu, do zwolnienia od poczucia winy!

(str.64)


* * *

Był to, wydało mi się, wzrok od jakiego pękają kolczaste łupiny kasztanów i szarzeje trawa

(str.67)


* * *

Z trudem dźwignął się i zastygł na czworakach ze zwieszoną głową, naprzeciw

swego psa. Trwali tak długo, podobni do siebie, jak osobnicy jednej rasy

(str.73)


* * *

Odtąd codziennie prowadziłem ćwiczenia ze studentami - odbywały się w niewielkich grupach i zwykle przypominały występ w teatrze jednego aktora - naprzód proponowałem zadanie, po czym wprawiałem się w stan bliski euforii, by skrzesać choćby iskrę zainteresowania w siedzących naprzeciw mnie władcach przyszłej, wspaniałej epoki. Tymczasem władcy, nastawieni do życia ultraracjonalnie i hiperroszczeniowo, milczeli. Och, byli wspaniali w swojej lodowatej pogardzie dla mego autorytetu - dla wszelkich autorytetów! Ale ponieważ spotykaliśmy się na dobrym uniwersytecie - od czasu do czasu któryś z nich wstawał i przy tablicy rzeczowo, zwykle bezbłędnie, objaśniał rozwiązanie. Wtedy ja znów wpadałem w trans, wydobywałem z magicznego kapelusza nowe problemy, dając swoją postawą do zrozumienia, że odkrywam przed nimi Prawdę. Nawiasem mówiąc, tak też w istocie było, tyle że mówienie wprost o czymś tak nieokreślonym jak Idea, Prawda, Pasja, Namiętność przyjmowano tu za głęboki nietakt, którego unikałem, kryjąc się pod maską nadmiernej egzaltacji. (Będąc nadmierny, stawałem się ironiczny - to zaś rozwiewało podejrzenia, że angażuję się sercem, a nie rozumem). Niestety, nie potrafiłem inaczej! Gdyż najwspanialej byłoby całkowicie pozbyć się euforycznego stylu i ciąć precyzyjnie jak chirurg. Ja - nie umiałem. Jakże ubolewałem nad tym! Jakże wyrzucałem to sobie! Oddałbym wiele, aby być jak maszyna, która nie popełnia błędów i nie okazuje najmniejszej ułomności - wtedy byłbym królem nad zimnymi władcami przyszłości - faraonem, którego czciliby jak boga

(str.75)


* * *

... matematyka jest raczej zjawiskiem społecznym, niż nauką ścisłą, choć do tej myśli trzeba przywyknąć.


* * *

Punkcik lampki na biurku Z. trwał długo w czarnym odmęcie nocnym - nikły atom na powierzchni planety ciśniętej w otchłań kosmosu

(str.77)


* * *

... - standardowe konstrukcje geometryczne upraszczały się i piękniały w oczach. To był dobry znak, gdyż - choć nikt nie wie, dlaczego - piękno jest jednym z najważniejszych kryteriów poprawności rozumowania, zaś teorie nieestetyczne prawie zawsze okazują się fałszywe

(str.79)


* * *

Mówiąc w największym skrócie, patrzyliśmy na syntetyczną wizję geometrii różniczkowej, w której rozumowania graniczne zastąpiono prostą arytmetyką wielkości infinitezymalnych. Nie była to jednak kolejna zawoalowana wersja analizy niestandardowej Abrahama Robinsona, lecz zupełnie nowe rozwiązanie. Aby teoria Z. (nazwaliśmy ją "teorią Z" z wiadomych względów) miała szansę być niesprzeczną, jej autor musiał odrzucić prawo trychotomii oraz pewnik wyboru (wszystko ma swoją cenę!), by w zamian posłużyć się wewnętrzną, intuicjonistyczną logiką toposów, posiadających pewien niezwykły obiekt-pierścień, grający rolę zbioru liczb niezerowych, których kwadrat jest zerem. Toteż gdy tylko Z. dowiódł, że toposy o takich właściwościach istnieją (co było bodajże najtrudniejszym krokiem), mógł już odebrać nagrodę: w każdym nowym uniwersum dowolne przekształcenie było nieskończenie wiele razy różniczkowalne, a continuum - niepodzielne i rozciągliwe jak guma. Dzięki tej właściwości świata znikały wszelkie źródła możliwych, przyszłych patologii: delta Diraca, trawnik Dirichleta i tym podobne potworności. Tyle obejmowałem swoim rozumem ja, a widziałem, że i na W. projekt starego profesora wywarł ogromne wrażenie

(str.79/80)


* * *

... otworzył mi się nagle widok w głąb, w archiwum historii myśli ludzkiej, i rozciągał się coraz dalej i dalej, aż do najdalszych horyzontów.[…] Tej otwierającej się perspektywie przyglądałem się z ogromnym spokojem geometry nowego tysiąclecia. Przecież za moimi plecami stali Z. i W.! Stawaliśmy się częścią historii - ależ to obezwładniające uczucie! Wiedziałem, że pewnego dnia przekroczę granice osiągnięć moich mistrzów i otworzy się znów nowa epoka, dla nich niedostępna. Pamiętam - pomyślałem wtedy, że prezes i Witold, wskazując na mnie, dokonali najlepszego możliwego wyboru. Tamtego cudownego miesiąca uwierzyłem w swoje siły

(str.80)


* * *

Zacznę jeszcze raz, od zapisu pejzażu. Granatowy pas okala horyzont. Zawsze tam jest - takie jest prawo głębi patrzenia - rzeczy dalekie sinieją, bo wpadają w chłód niebieskiego widma. Jeśli ów pas opiszę jako lokomotywę, która wypuszcza kłęby pary w niebo, to wtedy obłoki będą miały sens. Ich lenistwo jest komiczne. Niżej - śnieg, podbity trawą, ugory zapędzone w stożek perspektywy, który rozszerza się ku mnie i śle pod nogi, przypominając swą ciągłością, że stoję niżej nieba, na poziomie lokomotywy horyzontu. Skrawek pola pod butami, gdzie nie ma śniegu, przyprawia o ból głowy - źdźbła trawy, podparte stelażem zmrożonej wody, są liczne jak królestwo szarańczy - nie wskazują żadnego kierunku i zarazem wskazują wszystkie. Ziemia jest podziurawiona otworami, które dają schronienie nornicom, a może są tam z innego powodu - może wentylują rozległe, podziemne magazyny i maszynownie, ukryte w trzewiach Ziemi, konieczne dla jej obrotów wokół Słońca

(str.87)


* * *

Kiedy pracuję, kiedy czegoś szukam, moje oczy widzą tylko to jedno

(str.88)


* * *

... ceniłem w nim mistrza, ale również przekraczałem go, wychodziłem poza etap imitacji - do tej pory żyłem w jego cieniu, jakbym był tym samym człowiekiem, ale z opóźnieniem. Teraz nasze wybory nie dawały się już porównać

(str.88)


* * *

... na tym polega paradoks subiektywności: obcy nigdy nie mają racji

(str.90)


* * *

Z wielką przykrością myślałem o zimie, kiedy dni są ciężkie i niewyraźne, jak cielska karpi śpiących w mule jeziora

(str.94)


* * *

W pracy wiele razy byłem świadkiem, jak (pozorny) konflikt uzyskuje (uderzająco piękne) rozwiązanie na wyższym poziomie

(str.96)


* * *

Zresztą w każdej chwili zaczyna się nowa epoka, jakaś nowa epoka, nic w tym nadzwyczajnego

(str.97)


* * *

Nasze życie codzienne jest bombardowane przez przypadki, zetknięcia ludzi i zdarzeń w nieoczekiwanych układach. Ale przypadki nie następują chaotycznie, lecz z godną podziwu systematycznością wykorzystują wszystko, co sami podsuwamy.To dlatego człowiek, który nauczy się nowego słowa w obcym języku, zaraz słyszy je w rozmowie turystów na ulicy. I właśnie dlatego alergicy - i tylko oni - obserwują, jak w wiosenny dzień sierść psów, kotów i koni wzbiera kłębem w czystym powietrzu i zasłania słońce. A czy genetyka rozwinęłaby się tak pysznie bez upadku religijności? Innymi słowy, cały świat nagina się do naszych potrzeb, czy to uświadomionych, czy nie

(str.99)


* * *

Lecz trwałem, poruszony losem człowieka. Bo z trwania rodzi się czasem myśl niepodobna do niczego, co można pomyśleć w biegu

(str.100)


* * *

... gruba powieka świata mrugnęła i rzeczy doznały przesunięcia wokół niej, nieruchomej

(str.101)


* * *

... jednak każde staranie coś znaczy

(str.101)


* * *

... - zanim zasnąłem - myślałem, gasnąć, że nigdy nie podróżowałem, że nawet gdybym teraz zaczął, to już nie zdążę zobaczyć. . . że zawsze będą na świecie miejsca, do których nigdy nie dotrę i miasta, których nie odwiedzę: Bukareszt. Sofia. Ateny. Ankara. Kahramanmaras. Damaszek. Amman. Jerozolima

(str.107)


* * *

Korytarz Prawdy jest wąski. Mogę tylko nadążać, przeciskać się, notować, i czynię to gorliwie. Lecz w takich chwilach zawsze zdejmuje mnie strach, że na końcu drogi, na końcu drogi odkryć, gdy będę już śmierdział starością, zobaczę równość Boga i Prawdy, ale w nią nie uwierzę

(str.108)


* * *

Tymczasem na świecie pękał płaszcz ziemi, tryskała lawa i działy się rzeczy światowe

(str.109)


* * *

... W. przeżywał codzienność bez zbędnych komentarzy. To była kwestia wyboru, kwintesencja dotychczasowych przemyśleń. Zwyczajność oszałamiała go i brała za mord˛e jak aktor z charyzma˛ bierze swa˛ publiczność

(str.111)


* * *

Siedzieliśmy w piątkę na wąskiej ławce w ogrodzie na dziedzińcu, z głowami w najniższych partiach wiśni i orzecha. Na wysokości ust miałem gorzki orzechowy liść, na linii oczu - maszerującą do góry nogami biedronkę. - Najgorsze jest to, że wszystko już było - Madeleine, która wypowiedziała te słowa, parsknęła śmiechem, czym wywołała poruszenie wśród swoich liści. - A gdyby tak wziąć jakąś rzecz i po prostu na nią spojrzeć, wzrokiem ją ukonstytuować i taką "dostrzeżoną wystawiać? - podjął W. - Nnie, tto już było - odrzekli Mirek i Mady, a moja biedronka spadła. - To może kilka rzeczy przypadkowych, zebrać razem i dodać trafny tytuł - Było- razem z Mirkiem i Mady stworzyliśmy zgodny chór. Na chwilę zapadła cisza. - A gdyby jednak namalować, ale coś naprawdę zwalającego z nóg, natężonego do granic, jakąś czerń. . . regularną, ostrą i jeszcze skontrastować, powiedzmy. . . czarny kwadrat na białym tle? - Nie. . . zapomnij - nawet Robert, który nie miał zielonego pojęcia o malarstwie, wiedział, że to było. -To może wyczerpywać bateryjki - parsknąłem z radości jak koń w jabłkowym sadzie, ale zagłuszono mnie: - Było! - Więc żeby coś zasłonić - tym razem wyrwała się Mady, po czym zawahała się - a potem odsłonić - jej piękne usta drgały od tłumionego chichotu - i znów odsłonić? - eksplozja, poruszenie liści, spadające biedronki. - Było! -ryknęliśmy chórem i zamilkły ptaki. - A napisać książkę, o ludziach nudnych i zagubionych, w której nic się nie dzieje? - O! Tto było, wwielokrotnie.. . -Mirek trząsł się od śmiechu i nie mógł trafić płomieniem zapalniczki w końcówkę papierosa. - To może wymyśleć postać, od zera, kogoś zupełnie nowego, dać mu obywatelstwo, datę urodzin, historię rodzinną, zawód - będzie wynalazcą! opatentować za niego fikcyjne urządzenia, pisać dziennik, wysłać rowerem do Afryki - nie chciałem zostać w tyle za innymi - potem niechby stało się coś supermodnego- no, na przykład mógłby przejść na islam. - Fikcyjne postacie już były - mruknął opanowany już Mirek, oparł się o pień i z lubością zaciągnął gryzącym dymem - rrobili to chyba w Czechach. - To może coś zniszczyć, a potem oświetlić - widząc nasze kpiące twarze, Robert szybko dokończył - no, żeby rzucało na ścianę abstrakcyjny cień? - Wszystko to było - zaśpiewaliśmy unisono.

- Malować po płótnie nagimi modelkami! - Niestety, to już też. . . Nie wytrzymałem i odgryzłem liść, który zasłaniał mi widok przyjaciół. Gorzko. Cierpko. - Nie chcesz chyba powiedzieć, że już gdzieś, kiedyś, tak ludzie siedzieli w ogrodzie. . . ? - rzucił jeszcze W., ale Mirek nie miał litości - Nno chłopaki z Azorro to wykonali, i du-dużo lepiej, wy cieniasy - powiódł po nas karcącym wzrokiem - szkoda gadać, chodźmy

coś zjeść

(str.116/117)


* * *

Gdybym nawet chciał, nie potrafię wytłumaczyć, dlaczego niektóre wydarzenia potrafią wyryć się w moim umyśle z bezlitosną dokładnością, inne zaś - rozsypują się wraz z upływem czasu, zostawiając próżnię, przeciąg, wiatr na pustym rżysku

(str.117).


* * *

Najznakomitszą cechą naszej pracy jest to, że nikt nas nie rozumie, więc nie musimy nikogo zadawalać. Matematyka jest tamowaniem nieskończoności i sytuowaniem się na jej drodze. Jest niewyczerpanym źródłem natchnień. Nasze marzenia o liczbach pozostają czyste. Nie pojmuję, że można zrezygnować z tej doskonałości

(str.119)


* * *

W. docenia ogromne znaczenie "definicji negatywnych", które przyszpilają zjawiska definiowane przez ograniczanie ich pola znaczenia. Wiedzieć, kim nie jesteśmy, jest w pewnym sensie najwyższym możliwym osiągnięciem. Zrozumiawszy to, W. daje sobie w ogóle spokój z problemem "ja". I to na dobre, tak jak uczyniło to wiele milionów Polaków z tej, czy innej, przyczyny

(str.134)


* * *

Z perspektywy lat coraz słabiej rozumiem motywy, którymi kierowaliśmy się w naszych młodzieńczych wyborach. Za to, pewnie w ramach odgórnej rekompensaty, z niezwykłą jasnością doświadczam ciągłości zdarzeń - cokolwiek byśmy nie uczynili w młodości, znajdzie swój dalszy ciąg w latach dojrzałych; co więcej - nie stanie się nic, czego nie zwiastowałaby młodość

(str.141)


* * *

Niektóre serca widocznie potrafią kochać goręcej, inne zaś zadowalają się tym, co dyktuje rozsądek

(str.142)


* * *

... już w tamtej chwili zamykaliśmy za sobą drzwi, prowadzące do dwóch różnych światów - światów bez wspólnej przyszłej historii

(str.142)


* * *

Bo co można wiedzieć? Każdego dnia improwizujemy. Każdego dnia głowami przebijamy ciemność. Nasza sztuka jest tylko oślepieniem prawdą. Poza tym nie wiemy nic.

(str.149)

 

… twórczość to transcendencja. Dzięki niej przekraczamy swe fizyczne ograniczenia, zostawiamy za sobą starość i słabość.
(str.16)


* * *

Granice ,,mego języka wyznaczają granice mojego świata''. Ależ tak. Lektura Several Perceptions przesuwa granice mojego świata, zawraca uwagę w rejony rzeczywistości dotąd niespostrzeżone, nadaje inny sens ustalonemu porządkowi, który chyba gdzieś kiedyś narzuciłem sobie i którego się trzymam. Największe wrażenie robi na mnie to, że powieść Angeli Carter wprowadza mnie w stan widzenia świata w innej ostrości. Czuję się, jak gdybym założył grube szkła, minusy, po których to, co dookoła, rozmywa się, lecz w zamian za to widać dobrze przedmioty podstawione pod sam nos, pojedyncze sprawy i zdarzenia: ,,Obudziłem się rano i oddycham.'', ,,Pójdę z synem puszczać latawce.'', ,,Zerwał się wiatr i z jabłoni pospadały jabłka w nieskoszoną trawę.''. Dobrze mi tak: być w takim transie, zatopić się w powieści, w której nie ma granic dla wyobraźni. Several Perceptions jest uniwersalnym lekarstwem na szarość lub wyblakłość, obłudę, małostkowość, zaniepokojenie i pośpiech. Tak naprawdę to nie wiem, o czym jest ta książka lecz - podobnie - nie wiem też dlaczego żyję i które z moich decyzji mają decydujące znaczenie, a które nie. Po prostu tak jak cieszę się życiem, tak cieszę się tą lekturą, a nie znając się na literaturze, przeżywam ją bezkontekstowo. Nie muszę się znać, wystarczy, że potrafię coś przeżyć. Several Perceptions. Metafizyka.
(str.34)


* * *

Każdy ma swoją własną receptę na sukces, niepodrabialną jak linie papilarne
(Tim Davys. Amberville )


* * *

… ta proza nie da się smakować i w pamięci czytelnika żyje intensywnie lecz krótko. Niewymagająca, zaspokoi wielkie rzesze. Thriller Koontza czytałem przedwczoraj. Wczoraj obejrzałem film z Chuckiem Norrisem. Obie propozycje dostarczyły mi podobnych wrażeń, zaangażowały te same ośrodki neuronalne w moim mózgu, nastąpiły te same, do dziś przez uczonych niezbadane reakcje chemiczne, które zmieniły się w impuls nerwowy inicjujący dwa bezwarunkowe odruchy: sięgnięcia po butelkę z piwem i głębszego wbicia się w obicie kanapy. Spodobało mi się. Nie kończę Herzoga, nie obchodzi mnie Gdzie słońce wschodzi i kędy zapada. Spoko-loko luz i spontan. Iguana rulez. (Żona biegnie, by odebrać mi klawiatu
(str.90)


* * *

… wypełnianie luk w wiedzy można zacząć od dowolnego miejsca - liczy się dobra wola, pokora i systematyczność.


* * *

Aby postawić kropkę nad ,,i'' i jednocześnie rozwiać ponury nastrój, który wkradł się do tej pozytywnej przecież recenzji, pozwolę sobie podziękować panu Jerzemu Pilchowi również za drugie, sobotnie spotkanie. Tym razem wielki Pisarz ukazał mi się osobiście na antenie TVN24. Zbawienna to była chwila, gdy stwierdził, że skrót JP2 będzie i tak zawsze przede wszystkim kojarzył mu się z własnymi inicjałami! Wiedziony przykładem, nabrałem odwagi: to i mnie przecież wolno rozumieć ułamek 9/11 najsamprzód jako datę mojego ślubu! Odsunąłem więc ponure myśli na bok, zapomniałem na chwilę o wrześniowej tragedii, polityczna zaczepność Wild Fire zdała mi się na powrót niegroźna, obrazoburcze cytaty odczytałem znów zgodnie z intencją jako bełkot szaleńca i jeszcze zanim nasz B16 udał się na zasłużony wieczorny odpoczynek, byłem pogodzony ze światem.
(Nelson DeMille. Wild Fire)